Loading...

Hanna Krall



"
Zdążyć przed Panem Bogiem"


            Utwór Zdążyć przed Panem Bogiem to nie zwykły zapis rozmów Hanny Krall z doktorem Markiem Edelmanem, jedynym ocalałym członkiem sztabu powstania w warszawskim getcie. Lakoniczność tej wstrząsającej relacji, rzeczowość i unikanie wszelkiego patosu złożyły się na szczególny, wyjątkowy klimat oraz nieodparty autentyzm przeprowadzanych rozmów. Nie ma w nich miejsca na wypełnioną patosem legendę, na jakąkolwiek przesadę czy zakłamanie, na żadne przeinaczenie historii. Zamiast okolicznościowych wspomnień Hanna Krall woli oszczędność słów i takt w swych ocenach, zdając się wyłącznie na wymowę faktów. Autorka przywiązuje wagę do drobnych wydarzeń, epizodów z życia getta i toczącej się tam walki. Łącząc je ze sobą, zestawiając i dodając osiąga efekt swoistego zwielokrotnienia, zagęszczenia. Największa zaletą książki jest ukazana przez pisarkę niezwykła osobowość głównego bohatera. Jego opowieść, niemająca na celu upiększania przeszłości czy wyolbrzymiania własnych zasług, pełna skromności i godności, wywiera wielkie wrażenie na każdym odbiorcy, jest trudnym do przeceniania świadectwem beznadziejnie nierównej i niemal z góry skazanej na porażkę walki. Edelman wysoko ceni heroizm śmierci wielu bezimiennych bohaterów, których pochłonęły krematoria. To jest straszna rzecz, kiedy się idzie tak spokojnie na śmierć. To jest znacznie trudniejsze od strzelania.

           Bohater powstania w getcie żyje z kompleksem ocalonego z piekła zagłady, świadka śmierci wielu tysięcy jego rodaków. Skoro zginęli inni, pyta, z jakiego powodu ja ocalałem? Czy jest taka miara, według której można rozstrzygnąć, kto ma prawo żyć, pyta Edelman. Autorka stara się łagodzić te niepokoje bohatera drugim wątkiem opowieści. Następnym, być może, iż nawet ważniejszym i bardziej użytecznym dla społeczeństwa. Wątkiem dotyczącym Marka Edelmana, lekarza. Kiedy dobrze zna się śmierć, powiada Edelman, ma się większą odpowiedzialność za życie. Żydowska Organizacja Bojowa, której członkiem był Marek Edelman, już w 1942 roku ustaliła, że transporty kierują się w stronę obozów śmierci, lecz wiedzy tej nie dawano powszechnie wiary. Ludzie szli, zatem na plac przeładunkowy, całe czterysta tysięcy w ciągu sześciu tygodni, a ci, którzy widzieli, gdzie te tłumy naprawdę idą, próbowali ich ratować. Nie można było ocalić wielu. Byłem bezwzględny, mówi o sobie Edelman. Pracując, jako goniec w szpitalu miał za zadanie selekcjonować ludzi idących do transportu, wyprowadzać chorych. Nasi ludzie wyławiali tych, których należało uratować, a ja ich, jako chorych, wyprowadzałem. Edelman, musiał wybierać, kogo chciał ocalić. Jednak, po mimo wszechogarniającej apatii, znudzenia, może nawet częściowego pogodzenia się z wydawałoby się „nieuchronnym” losem, ludzie, znajdujący się w getcie potrafili zdobyć się na okazywanie pewnych zwykłych, ale i pięknych zarazem uczuć. Umieli działać, starać się, pracować nad jakimś „możliwym” rozwiązaniem. Działanie było jedyną szansą przetrwania. Bierność oznaczała pewną śmierć. Przede wszystkim jednak nie zapomnieli jak kochać drugą osobę. Garnęli się do siebie, jak nigdy przedtem. Potrzebowali kogoś, kto mógłby dodać im otuchy w tym trudnym momencie. Osoby, potrafiącej zrozumieć, czy pocieszyć. Wiedzieli, jakim niezwykłym skarbem jest posiadanie kogoś, kto gotów jest zasłonić twój brzuch własną ręką.   

               Pobyt Edelmana w getcie oraz wszystko to, co tam się wydarzyło miało ogromne znaczenie w dalszym życiu tego człowieka. Tragedia, której był świadkiem, bestialstwo i okrucieństwo przepełniające getto (np. zbiorowy gwałt Ukraińców na młodej dziewczynie), niegodziwość, próba ośmieszenia i upodlenia ludzi (dawanie gminie tzw. „numerków życia”) spowodowały, że ostatni przywódca powstania musiał po wojnie „ochłonąć”. Pozbyć się tego piętna, tych okropnych wspomnień. Przesypiał całe dni i tygodnie. Czegoś mu brakowało. Na coś wciąż czekał. (...)wciąż mi się zdawało, że jeszcze coś muszę zrobić, gdzieś iść, że ktoś na mnie czeka i trzeba go ratować (...) Ostatecznie podjął studia medyczne. Uświadomił sobie, że jedynie wykonując zawód lekarza może pomagać ludziom. Może „zmyć” z siebie część „tamtych, wojennych” wspomnień. Znaleźć spokój i ukojenie. Kluczową postacią, stanowiącą punkt wyjścia do rozważań na temat wspomnień, wiary, motywacji i zachęty do pomocy innym ludziom jest osoba Profesora. Prekursora nowatorskich metod operacji kardiologicznych. W jego osobie autorka reportażu ukazała realnego, współczesnego jej człowieka, wybitnego i cenionego lekarza, którego podziwiał m.in.: Marek Edelman. Centralnym problem związanym z postacią Jana Molla jest etyka medyczna, a dokładniej, ryzyko decyzji o zastosowaniu, nie testowanej jeszcze, eksperymentalnej, i niezwykle nowatorskiej metody operacji na tzw. „otwartym sercu”. Oczywiste było, iż pacjenci, którzy nie zostaną poddani tej operacji, w krótkim czasie najprawdopodobniej umrą. Mogło się również zdarzyć i tak, iż umrą oni na stole chirurgicznym, a na lekarza, podejmującego się próby ratowania życia spadnie cała wina za spowodowanie śmierci. Dopiero po długich wahaniach oraz intensywnych namowach m.in.: właśnie Marka Edelmana (szkic wykonany przez młodego adepta, obrazujący schemat cyrkulacji krwi w sercu), profesor zdecydował się ostatecznie na ten ekstremalnie ryzykowny eksperyment. Z pozoru wątek profesora ma niewiele wspólnego z Edelmanem powstańcem. Jednak istnieje pewna klamra spajająca obydwa motywy w logiczną całość. Praca lekarza chirurga to także nieustanny wyścig z Panem Bogiem.

            Edelman i Profesor walczyli o każde ludzkie życie. Pan Bóg już chcę zgasić świeczkę, a ja muszę szybko osłonić płomień, wykorzystując jego chwilową nieuwagę. Niech się pali choć trochę dłużej niż On by chciał. Edelman widzi potrzebę ratowania chorych na serce pacjentów, także tych w stanie krytycznym. Gdy nie potrafi ich utrzymać przy życiu, stara się zapewnić im spokój, ulżyć ich cierpieniom. Edelman ofiaruję im możliwość „godnej, ludzkiej śmierci”. „Żeby nie wiedzieli, nie cierpieli, nie bali się (...)”  Doskonale zdaje sobie sprawę, że uratowanie jednego człowieka ma nikłe znaczenie wobec setek tysięcy wymordowanych w getcie czy co dzień umierających. Jednak, jak sam przyznaję w końcowych słowach utworu, każde życie stanowi dla każdego całe sto procent, więc może ma to jakiś sens.